Z rana wsiadlam na katamaran i poplynelismy wzdluz kanaly ogladac zwierzeta tutejsze wylegujace sie na skalkach- lwy morskie pozowaly leniwie wygrzewajac sie w sloncu, kormorany lataly dookola, pingwiny wcale nas nei zauwazaly wiec nakrecilam im maly filmik, moze bedzie ciekawy :-) i nagle stateczek sie zatrzymal, bo maly wieloryb wylonil sie na sekunde, wiec wszyscy wyciagneli aparaty i kamery, co kto mial i pouczeni, zeby zachowywac cisze, bo zwierzeta sie plosza (czy wieloryb by cos i tak slyszal?) zamarlismy w ciszy i napieciu, wszyscy z aparatami w reku, cisza dluzyla sie az nagle wielorybik wynuzyl sie na sekunde i go zlapalam, akurat jak sie chowal pod wode ;-) wprawne oko i po powiekszeniu fotki dojrzy pletwe...., potem dalsze 15 minut stalismy na burcie w napieciu ale zwierze nie wyplynelo i stateczek poplynal dalej. Osobiscie jestem zadowolona, bo mam to co chcialam - wieloryba (to co ze mini i tylko pletwa), pingwiny, morsy, a dzis pod oknami hoteliku przyszedl lis, z piekna kita i waskim pyszczkiem, okazalo sie, ze kucharz co rano go karmi wczorajszymi rogalikami :-)
Wzdluz kanalu co chwila moja komorka odbierala informacje z Chile, wiec....bylam tez w Chile? ;-)
Zobaczylismy latarnie morska dzialajaca na baterie sloneczne, Les Eclereures, ale to nie ta, ktora zainspirowala Verne do napisania Latarni na koncu swiata, bo ta juz dawno sie rozpadla i jej wierna rekonstrukcja jest w muzeum morskim i wieziennictwa w Ushuaia - ciekawy widok, wiecej na fotkach...jak juz je tu wloze...
Estancia to rodzaj rancza, tez sie je zwiedza. Obok jednego z nich widac jeszcze resztki staku, ktory rozbil sie w latach 30 XX wieku. Wtedy na statku bylo 1000 pasazerow i zalogi, a mieszkancow Ushuaia bylo zaledwie 800 i dlatego krazy dowcip, ze liczba mieszkancow ushuaia podwila sie z dnai na dzien. Rozbitkowie zamieszkali wszedzie gdzie sie dalo, nawet w wiezieniu, przez tydzien, az statek z Buenos ich nei uratowal. Jedyna osoba, ktorej nie znaleziono po katastrofie, byl sam kapitan...pewnie zbiegl, obawiajac sie kary.
Byl tez przystanek na estancia Hamerton, chyba tak sie nazywa....gdzie pewiem Anglik w XIX wieku przyplynal aby poznawac kulture Yamanas, aborygenow, z ktorych juz tylko zostala czystej krwi jedna, niejaka Cristina, i mieszka w Chile. Poznal ich kulture, jezyk, i osiedlil sie. Yamanas zyli jak nomadowie, nei nosili ubran, smarowali sie tluszczem morsow i to ich chronilo przed zimnem, jedli tez ich mieso bardzo kaloryczne, co ich tez ogrzewalo, byli duzych rozmiarow, wcale nie szczupli, mieli grube geste czarne wlosy, aha, co ciekawego, miedzy innymi, lapali ptaki, pingwiny ale i lowili ryby a zbieraniem skorupiakow i nurkowaniem zajmowaly sie tylko kobiety bo...tylko one potrafily plywac!!!!!!!!!!!!!! ;-)))))))))))))))) W Ushuaia jest sliczny mini muzum z pieknymi makietami na temat kultury i zwyczajow Yamana, Mapuczes i innych plemion z rejonu Ziemi Ognistej przybylych 6 tys lat temu!!!!!!!!! A ludzie, odkrywszy ich w XVI w najpierw sie ich przestraszyli, a potem w XIX chcieli ich ukulturniac (kilku mlodych aborygenow zabrano do Anglii na doksztalcanie, by kiedy wroca, nauczyli innych europejskiej kultury, ale ci wrociwszy na swoje ziemie, zrzucili ubrania i wrocili do swoich tradycji) i polawiacze wielorybow i morsow oraz choroby europejskie wykonczyly ich i dzis wsrod mieszkancow mozna jedynie doszukac sie w rysach twarzy dawnych przodkow, ale nic wiecej...
Historia tych ziem jest bardzo ciekawa, na kazdej wycieczce slucham jej ale i tak nei potrafie powtorzyc dat i faktow. Potem uzupelnie te relacje...
Dzis wieczorem wracam do Buenos, spotkam sie z Ania. Jutro niedziela, czyli mercados- bazary uliczne nie do ominiecia w Buenos. A pojutrze plyniemy promem do Coloniii w Urugwaju, skad moja kolezanka z dziecinstwa, Angela, odbierze nas i pojedziemy do Montevideo.
Ciekawe, kiedy Ania tu napisze o swoich przygodach w Bariloche....?